żółty

Opublikowano Bez kategorii | Skomentuj

Norweg, który nie zaprzeczał, ale udowadniał

Na wodzie unosił się wyjątkowy pojazd. Cały kadłub stworzony z dokładnie zaplecionego papirusu, poza masztem i nadbudówką, które zostały przygotowane z drewna. Nad całością dominował duży, prostokątny żagiel, z wielkim czerwonym kołem pośrodku, od którego horyzontalnie odchodziły po trzy prostokąty w każdym kierunku. Jednostka ma również niezwykłe imię – „Ra II”. Jednakże pojazd, który żywcem wyrwano z najlepszych lat ery faraonów, nie został stworzony nad Nilem, a w Boliwii. Jego załogę nie stanowili budowniczy piramid, a międzynarodowy zespół zapaleńców. Całą wyprawę prowadzić miał człowiek, który za nic wziął sobie, że humorzasty ocean już raz zmusił go do przerwania wyprawy. Nazywał się Thor Heyerdahl i zamierzał pokonać Atlantyk na iście starożytnej łodzi.
Urodzony w Norwegii Thor od dziecka był człowiekiem nieprzewidywalnym i oryginalnym. Antropolog, archeolog, etnograf z wykształcenia i zamiłowania. Podróżnik z powołania. Jego pierwszym tematem była kwestia rozwikłania tajemnicy jak na odosobnione wyspy Polinezji dotarły zwierzęta i ludzie. W opinii Thora mieszkańcy mogli przybyć z obu Ameryk w kilku falach migracji. Gdy jego teoria została określona jako niemożliwa do wykonania przez środowisko akademickie, Thor nie miał zamiaru się kłócić. Zamiast tego zebrał pięciu śmiałków, z którymi stworzył dokładną kopię indiańskiej tratwy (którą ochrzczono imieniem legendarnego króla słońca –„Kon-Tiki”) i przepłynął Pacyfik! W 1947 roku, na tratwie z drewna i małymi żaglami, w 101 dni pokonał 8 tys. km. i dotarł do wysp Polinezji, udowadniając że jego teoria była technicznie możliwa. Rekonstrukcja tratwy jest dostępna do podziwiania w Oslo.
Przez kolejne lata zajmował się archeologią i możliwościami migracji i zasiedlania odległych lądów przed ludy prekolumbijskie. Tak jak w przypadku Polinezji każdą jego teorie, którą uważano za niemożliwą, był gotów udowodnić własnoręcznie. Stało się to jego wizytówką w świecie nauki oraz przysporzyło mu niemałej sławy.
W 1969 roku Thor, wobec nowych odkryć pisanych odnoszących się do cywilizacji starożytnej Afryki, poparł teorię iż możliwym było, by przy użyciu ówczesnej technologii pokonać Atlantyk i dostać się do Ameryki Południowej. I jak to on postanowił to udowodnić. Pierwsza wyprawa ruszyła w 1969 roku. Na papirusowej łodzi „Ra”, stworzonej przez jego wspierających znad jeziora Czad, zespół w składzie Thor Heyerdahl (Norwegia),Norman Baker (USA),Carlo Mauri (Włochy), Yuri Senkewicz (ZSRR), Santiago Genoves (Meksyk), Georges Sourial (Egipt) i Abdullah Djibrine (Czad) ruszyli w podróż przez niegościnny akwen. Płynąc pod banderą ONZ (Thor chciał popularyzować współpracę międzynarodową) załoga „Ra” niemal dopięła swego. Niemal, bowiem 500 mil od wybrzeży Barbadosu poszycie zaczęło przeciekać i niezbędna była ewakuacja podróżników.
Heyerdahl uznał jednak, że to nie dowód na niemożliwość jego teorii, tylko na to że ocean jest wyzwaniem. Ponownie zebrał międzynarodowe wsparcie, otrzymał nową jednostkę „Ra II” od speców z Boliwii (braci Limachi) i zebrał międzynarodowe wsparcie i załogę (której skład różnił się nieznacznie od pierwszego – zamiast Abdullaha popłynęli Japończyk Kei Ohara i Marokańczyk Madani Ait). Druga wyprawa odbiła od marokańskiego brzegu 17 maja 1970 roku. Po 57 dniach żeglugi, 12 lipca, „Ra II” dobił do brzegu Barbadosu, udowadniając że cywilizacje starożytne również mogły nawiązać kontakt z Nowym Światem. Wyprawa miała również na celu wskazać na pogłębiający się problem zanieczyszczenia Wszechoceanu.
Ostatnią jego wyprawą była ekspedycja „Tygrys”, w której pragnął udowodnić możliwość morskich kontaktów cywilizacji Indusu i Mezopotamii. Po zbudowaniu repliki wyruszono 23 listopada 1977 roku, jednak ze względów politycznych nigdy nie osiągnięto celu. Po pięciu miesiącach morskiej tułaczki i pokonaniu 6,8 km, wściekły Thor zdecydował się wylądować łodzią „Tygrys” na wybrzeżu Dżibuti, po wspólnie z towarzyszami spalili ją w ramach protestu przeciw konfliktom w Zatoce Perskiej i wzdłuż Morza Czerwonego. Repliki „Ra II” i „Tygrysa” można podziwiać na Teneryfie.
Dalsze życie Thora to praca naukowa nad wieloma teoriami, mającymi pokazać jak bardzo połączony ze sobą był starożytny świat. Zmarł w 2002 roku, w wieku 87 lat, na guza mózgu. Filmy dokumentalne z jego podróży stały się hitami, zdobywając Oscary, zaś jego niepowtarzalna praca do dziś pozostaje symbolem oporu w dążeniu do prawdy i tym, że zwyczajna ludzka odwaga jest siłą, która może pokonać niemal wszystko.
59x3kf
Opublikowano Bez kategorii | Otagowano , , | Skomentuj

Cel – zniszczyć tamy!

Słońce skryło się za horyzontem, gdy na lotnisku Scampton 19 załóg szykowało się do szaleńczej misji. Czternaście maszyn już grzało silniki, a kolejne pięć było skrupulatnie sprawdzane przez służbę naziemną. W końcu, o 21:26 ryk czterech motorów pierwszego Lancastera wybija się ponad zwyczajowy zgiełk, a maszyna kapitana RAF Normana Barlowa odrywa się od ziemi. Zaraz za nim w ciemność lecą kolejne bombowce, zaś każdy niesie pod brzuchem niezwykłą, beczkowato wyglądającą broń. Ich misja będzie niepodobna do czegokolwiek co do tej pory dokonano. Jest 16 maja 1943 roku.
Wobec odepchnięcia zagrożenia inwazji od wysp brytyjskich w 1940 roku i przystąpieniu USA do wojny w Europie rok później, RAF mógł skoncentrować się na powietrznej kampanii, która miała wyrwać serce III Rzeszy. Powietrzna bitwa nad Niemcami, rozpoczęta ze wsparciem Amerykanów rok wcześniej, w 1943 roku narastała, wkraczając w najbardziej wyniszczającą fazę. Alianci próbowali na najróżniejsze sposoby osłabić możliwości wydobywcze, przetwórcze i logistyczne przeciwnika, mogąc dokonywać tego jedynie bronią lotniczą.
Najważniejszym i najintensywniej atakowanym obszarem było Zagłębie Ruhry, przemysłowe centrum Niemiec. Poza konwencjonalnym uderzaniem w zakłady przemysłowe i drogi, brytyjskie dowództwo już przed wojną starało opracować się sposób zniszczenia infrastruktury energetycznej regionu, bez której przemysł zostałby sparaliżowany. Wobec takiego doboru celów pod lupę wzięto możliwość zniszczenia wielkich zapór wodnych na zbiornikach Möhne i Edersee oraz rzece Sorpe. Ich zniszczenie nie tylko pozwoliłoby zadać cios infrastrukturze elektrycznej Zagłębia, ale również mogły odciąć region od dostaw wody pitnej oraz rozregulować żeglugę rzeczną.
Zgadzano się, że atak wart jest ryzyka, ale tutaj pojawiały się „schody” – tamy były względnie małymi i bardzo dobrze bronionymi celami. Atak konwencjonalnymi bombami w locie poziomym musiałby być niezwykle precyzyjny, by zadać zniszczenia wystarczające do rozerwania tam, co wobec obrony przeciw lotniczej i niskiej precyzji bombardowań (zwłaszcza nocnych, preferowanych przez RAF) było właściwie nieosiągalne. Myślano o użyciu potężnych bomb Tallboy i Grand Slam (kolejno 5340 kg i 9979 kg), których ogromna moc niszcząca wystarczyłaby nawet gdyby pilot nie trafił bezpośrednio. Jednakże problem polegał na tym, że RAF nie posiadał jeszcze maszyny zdolnej do teoretycznego (bowiem same pociski jeszcze nie istniały) przeniesienia tak ciężkich bomb nad terytorium Niemiec. Wykonalnym byłoby, i dawało dużo większe szanse, uderzenie w hydroelektrownie poniżej linii wody np. Torpedami, jednak Niemcy zabezpieczali je specjalistycznymi sieciami. Rozwiązanie opracował ojciec wspomnianych wcześniej ogromnych pocisków – Barnes Wallis. Opracował on specjalną, walcowatą bombę (a właściwie ogromną bombę głębinową) o masie 4100 kg. oraz „wyrzutnie”, która przed uwolnieniem pocisku rozkręcała go do prędkości 500 obr./min. Taki pocisk, zrzucony na wysokości dokładnie 18 m nad taflą wody przy prędkości 390 km/h, miał móc, odbijając się niczym rzucony na wodę kamień, pokonać dystans do tamy, przeskakując nad sieciami, po czym opaść i eksplodować głęboko pod powierzchnią wody.
Plan wydawał się szalony, ale testy wykazały, że jest wykonalny. Do tego celu specjalnie zmodyfikowano Lancastera, montując mu pod brzuchem wyrzutnie oraz dwa reflektory, których światło miało zbiegać się gdy samolot leciał na wysokości 18 m, dając załodze możliwość korekt. Do zadania wybrano lotników z 617 dywizjonu bombowego, którym przewodzić miał podpułkownik Guy Gibson, operacja zyskała zaś kryptonim „Chastise”.
Nalot podzielono na trzy fale, z czego dwie pierwsze wystartowały zaraz po sobie, rozdzielając się i lecąc do celu od od strony Holandii oraz Belgii. Operacja nie poszła zgodnie z planem – pierwsze trzy samoloty zostały wyłączone z akcji gdy ledwo osiągnięto brzeg okupowanej Holandii (z drugiej fali, lecącej tym szlakiem, tylko jeden samolot zdołał dolecieć do celu). Bombowce musiały lecieć nisko i szybko, by uniknąć wykrycia i by nie wykonywać poważnych korekt tuż przed celem. O ile udało się uzyskać element zaskoczenia, to naraziło to maszyny i załogi na ostrzał z ziemi, a także różnego rodzaju przeszkody (dwa bombowce, w tym ten kapitana Barlowa, zostały utracone przez wlecenie w linie elektroenergetyczną). Ataku na tamy dokonało ostatecznie 10 z 19 wysłanych samolotów. Nadludzki wysiłek, poświęcenie i umiejętności załóg pozwoliły na zniszczenie tam Möhne i Edersee, zaś tama na Sorpe została lekko uszkodzona. Cena sukcesu była wysoka – utracono 8 z 19 samolotów oraz 53 ze 133 lotników. Wynik nalotu, poza istotnym poprawieniem morale, jest trudny do oszacowania – bezpośrednio w nalocie zginąć miało 1294 osób w tym 749 robotników przymusowych i jeńców. Uszkodzenia po ataku naprawiono do września, zaś tragicznym niedociągnięciem okazało się niezniszczenie zapory na Sorpe, której eliminacja mogła, w opinii Alberta Speera, na wiele miesięcy wyłączyć dużą część Zagłębia. 617 dywizjon (który po ataku zyskał miano „Dambusters”) wyspecjalizował się w chirurgicznych atakach ciężkimi bombami, w przyszłości biorąc udział w polowaniu na pancernik „Tirpiz”.
n9PYnVX.420.mem
Opublikowano Bez kategorii | Otagowano , , | Skomentuj

Las Vegas – Narodziny Miasta Grzechu

15 maja 1905 roku założono kolejowe miasteczko Las Vegas. Dzięki korzystnej koniunkturze administracyjnej (w pobliżu powstała tama Hoovera oraz obiekty programu Manhattan) oraz rozlicznym inwestycjom ludzi jak Howard Hughes i Steve Wynn, którzy ściągnęli do miasta przemysł filmowy, rozrywkowy i hazardowy. W zaledwie sto lat podrzędna mieścina na zachodzie Stanów Zjednoczonych zamieniła się w jedno z najbardziej rozpoznawalnych miast, którego odwiedziny są niemal niezbędne dla wielu wycieczek i turystów odkrywających USA.

1519510318_Snow in Vegas,mem

mem

Opublikowano Bez kategorii | Skomentuj

Australia – Dom osadzonych

13 maja 1787 roku z portu Portsmouth w historyczną podróż wyruszyła grupa statków, której celem była Australia. Na pokładach tzw. Pierwszej floty, i zgrupowanej w niej 11 statków i okrętów 1487 osób, w tym 778 skazańców, ruszało w historyczną podróż. Miała trwać ponad 250 dni, a jej wynik na zawsze zmienił przyszłość jednego z kontynentów.
Pierwszymi nieaborygeńskimi ludami, które dotarły do Australii po utracie lądowego jej połączenia z Indochinami byli Makasarczycy, którzy jednak nie mieli infrastruktury, możliwości i/lub chęci głębszego penetrowania niegościnnego lądu. Legendy o nieznanym masywie lądowym znajdującym się gdzieś na dalekim południu krążyły po Eurazji od wieków, głównie przenoszone przez kupców. Płynąc razem z dobrami handlowymi dotarły również do wielkiego zwornika wielu szlaków handlowych, czyli Egiptu. Tam to na swojej mapie świata legendarny kontynent umieścił Ptolemeusz w II wieku n.e.. Jednakże tym właśnie przez wieki pozostawała nieznana południowa ziemia (terra australis incognita) – wzmianką w historiach kupców, równie wiarygodną co morskie smoki, przypominającą do pewnego stopnia Atlantydę.
Zmieniły to największe mąciwody planety – Europejczycy. Wobec utraty panowania nad lądowymi szlakami handlowymi (przez Mongołów oraz Arabów) ruszyli oni w morze, szukając nowych traktów do przetarcia, dóbr do zrabowania i lądów do zasiedlenia. Po odkryciu drogi dookoła Afryki na Ocean Indyjski wypływać zaczęły nowe wyprawy, głównie Portugalczyków, którzy zaczęli mapować i opisywać napotkane lądy, faunę i florę. Obserwacje te były później przekazywane kartografom, którzy w swoich pracach wypalali nowy, pełniejszy obraz świata. W połowie XVI wieku kartografowie z Dieppe stworzyli zestaw map, który obrazował poznany fragment wszechoceanu. Ponownie na światło dzienne wyszło, że na południowym końcu łańcucha wysp Indonezji skrywa się jakiś ląd, nieznanych kształtów i rozmiarów, który jednak do tej pory nie prezentował sobą nic wybitnie ciekawego. O krok od przełomu w sprawie są kręcący się po Pacyfiku Hiszpanie, jednak zatrzymują się na Wyspach Salomona, nie mając świadomości jak blisko byli mistycznej ziemi.
W kolejnych dekadach bardzo istotną cegiełkę do wizji Australii dokłada nowa potęga morska – Holendrzy. Zdobywając władze w Indonezji i tworząc Holenderską Kompanie Wschodnioindyjską mają dużo bliżej niż ich poprzednicy do kontaktu z nowym lądem, bowiem ich główna siedziba znajduje się w Batavii (dzisiejszej Dżakarcie). Najprawdopodobniej pierwszym Europejczykiem, który może udowodnić swoją bytność w Australii Willem Janszoon, płynący właśnie ze Wschodnich Indii Holenderskich i docierając do miejsca, znanego dziś jako półwysep Jork. Pomocna jest również holenderska skłonność do optymalizacji – szlak między Amsterdamem, a Batavią prowadzi wzdłuż niemal całego wybrzeża Oceanu Indyjskiego. Jest to długa, kosztowna, trudna i niebezpieczna droga. Z rozwiązaniem przybywa Hendrik Brouwer, wybitny żeglarz i późniejszy gubernator Wschodnich Indii Holenderskich. Podczas swoich podróży odkrywa i opisuje pas silnych, stabilnych wiatrów pędzących z zachodu na wschód w pasie między 40° i 50° szerokości geograficznej. Obszar ten jest względnie blisko zdominowanego przez Holendrów Przylądku Dobrej Nadziei, z którego zaczynają „prostą drogą”, określaną jako szlak Brouwera, wyruszać kolejne wyprawy. Po osiągnięciu wyspy Nowy Amsterdam kapitanowie winni odbijać na północny-wschód i docierać do Indonezji od południa. Jednakże wielu z nich omija punkt orientacyjny i odbija na północ o wiele za późno. Niesieni prądami, docierają do nieznanego lądu i płynąc wzdłuż jego brzegu na północ docierają w końcu do Batavii, gdzie opowiadają o tym swoim ziomkom. Tą trasą wyruszają z czasem umyślne wyprawy do rozpoznania nowego kontynentu, ochrzczonego oryginalną nazwą Nowa Holandia. Jedną z nich dowodzi Abel Tasman, który w 1642 roku płynie wzdłuż nieznanego, południowego brzegu masywu lądowego, docierając do wyspy u jego brzegu, którą to wyspę na część podróżnika nazwano Tasmanią. Poznany zostaje północny, zachodni i południowy brzeg wyspy, niegościnne ze względu na surowy klimat. Nowa Holandia jest znana, ale nie ma chętnych do jej zagarnięcia. Do czasu.
O odkryciach i nowych zdobyczach swoich niderlandzkich konkurentów dowiadują się Brytyjczycy. William Dampier przywozi wieści o ogromnym, nieznanym i właściwie niezdominowanym kawałku lądu pośrodku oceanu, na które to informacje władzom w Londynie świecą się oczy. Zostaje zorganizowana wyprawa, która ma rozpoznać ląd dla brytyjskich interesów. Jednak, będąc sobą, robią to inaczej niż wszyscy do tej pory. Wyprawa kapitana Jamesa Cooka wyrusza z Anglii w sierpniu 1768 roku, płynąc jednak nie na południe i wschód, lecz na zachód. Po dwóch latach żeglugi przez Atlantyk i Pacyfik HMS Endevour dociera do brzegu Nowej Holandii od wschodu. Wybrzeże za wielkimi górami wododziałowymi okazuje się zupełnie inne niż w dotychczas znane – nadaje się do roli, a jego klimat nie jest groźny.
Wieść roznosi się, a w kolejnych latach, wobec boomu demograficznego w Anglii i utracie kontroli nad wschodnim wybrzeżem Ameryki Północnej (w tym koloniami karnymi w Maryland i Georgii) zainteresowanie brytyjskiej admiralicji kieruje się na wschód. Ostatecznie, pod patronatem Lorda Thomasa Townshenda Sydneya, podjęta zostaje decyzja, że w celu pozbycia się nadmiarów więźniów oraz rozpoczęcia procesu integracji Australii do wspólnoty następni więźniowie będą zsyłani właśnie na kontynent południowy. Pierwsza wyprawa, która wyruszy 13 maja 1787 roku pod wodzą HMS Sirius dotrze do Zatoki Botanicznej po niemal roku (25 stycznia 1788 roku), zakładając osadę, która w kolejnych latach wykiełkuje w dzisiejsze Sydney.
Australia, Odkrycie, Mem
Opublikowano Bez kategorii | Otagowano , , , | Skomentuj

Henryk Walezy – Król co był i się zmył

Mężczyzna stał przy oknie, gdy do pokoju przybył posłaniec. Zdyszany stanął i wziął kilka głębokich wdechów – polecono mu przekazać informacje najszybciej jak się da. Podszedł do króla, ukłonił się i wręczył monarsze list. Ten przyjął go, spokojnie otworzył i zaczął czytać. Gdy doszedł do końca, zwinął pergamin i cisnął w ogień. Ku zdziwieniu sługi, jego król zaczął się śmiać. Śmiech ten był chaotyczny, rwany, jakby w jego trakcie nowe wspomnienie rozpalało pamięć szlachcica, podsycając ogień rozbawienia. Król potrzebował dłuższej chwili by się opanować, a gdy się w końcu udało nakazał słudze przekazać informację zwrotną, iż list do niego dotarł i ustosunkuje się do niego zgodnie ze swoim sumieniem. Sługa, nieco skonfundowany, pochylił się i wyszedł z komnaty. Król, dalej w świetnym humorze, obserwował jak na zamkowym dziedzińcu jego człowiek spotyka się z pocztem, który przywiózł list. Ich biało-czerwony sztandar z godłem orła i pogoni wskazywał skąd przybywali i dokąd właśnie odjeżdżali, wyraźnie niezadowoleni. Wiadomość którą przywieźli można było określić jako przypomnienie – odbiorca zobowiązany przybyć do Rzeczpospolitej do 12 maja 1575 roku. Henryk III, znany przez swoich nadwiślańskich poddanych jako Henryk Walezy, nie przejął się tym jednak, dochodząc do wniosku że Panowie Szlachta nie są zbyt pojętni, jeśli nie pojmują co chciał im powiedzieć podczas ucieczki, rąbiąc za sobą most graniczny.
Wobec śmierci króla Zygmunta II Augusta w 1572 roku w wielkiej Rzeczpospolitej nastało bezkrólewie, bowiem Zygmunt II nie pozostawił po sobie żadnego legalnego męskiego potomka. By opanować zamieszanie, na stanowisko Interrexa (osobę pełniącą obowiązki monarchy do czasu wyboru króla) wybrano prymasa Polski, Jakuba Uchańskiego. W tym czasie rozpoczęła się gra o znalezienie nowego władcy. Do niej stanęło aż pięciu kandydatów: Henryk III Walezjusz, Jan III Waza, Ernest Habsburg, Albrecht Fryderyk Hohenzollern i Iwan IV Groźny.
Z tego grona największą ilość kryteriów spełniał Henryk, który jako katolik, książę dość odległej i nie wrogiej Rzeczpospolitej Francji był prezentowany polskiej szlachcie jako mądry i gotowy uznać zasady wolności szlacheckiej. Obiecano również, iż koronacja Walezjusza otworzy drogę do polsko-francuskiego sojuszu, który będzie wiązał się z pomocą w stworzeniu floty bałtyckiej, wysłaniu wojsk francuskich na wschodnie rubieże Rzeczpospolitej oraz spłatę długów pozostawionych przez ostatniego Jagiellona. Wśród polskiego stanu szlacheckiego udało się uzyskać konsensus i 11 maja 1573 roku prymas Uchański, w obecności 50 tys. braci szlacheckiej zebranej na polu elekcyjnym, ogłosił Walezego monarchą Korony i Litwy (właściwa koronacja miała miejsce 21 lutego 1574 roku). Wobec tego nowy król gwarantował dotychczasową wolność religijną w kraju, jednocześnie nie zaprzysięgając tzw. Artykułów henrykowskich, a jedynie część polskich warunków.
Konfrontacja dwóch dworów była spotkaniem dwóch zupełnie innych światów pod niemal każdym względem od wzorów militarnych i politycznych, po modę i elementy kodeksu zwyczajów. Choć obie strony musiały się do siebie przyzwyczaić, tak Henrykowi i jego sojusznikom zaczynało podobać się w nowym kraju, głównie ze względu na dużo spokojniejszą, w porównaniu do Francji, sytuację wewnętrzną. Nowi poddani nie mieli szczególnych problemów z hulaszczym trybem życia króla, a za to doceniano jego inteligencje, umiejętności administracyjne, hołdowanie tradycjom i chęć poznania kraju (Henryk szykować się miał do objazdu Rzeczpospolitej, by na własne oczy zobaczyć z czym będzie pracował).
Jednakże na horyzoncie pojawiły się dwa problemy, jeden polski i jeden francuski. Polski wynikał z faktu, że król był bardzo naciskany na ślub z Anną Jagiellonką, która była od niego dużo starsza (choć zafascynowana młodym przybyszem). Francuski był dużo poważniejszy – do Henryka docierały wieści o problemach zdrowotnych jego brata, króla Karola IX. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw Henryk uznał, że bliżej mu do tronu Francji, który nie tylko leżał w jego ojczyźnie, ale również pozwalał na więcej, niż tron elekcyjny w Rzeczpospolitej. Król skrycie i w przebraniu opuścił Wawel w nocy z 18 na 19 czerwca 1547 roku. W pogoń za monarchą wysłano drużynę pod wodzą kasztelana wojnickiego Jana Tęczyńskiego. Król z kilkoma przybocznymi zdążył jednak dotrzeć do granicy na Śląsku, gdzie o jego rejteradzie dowiedział się pobliski starosta oświęcimski. Szlachcic ze swymi ludźmi dogonił króla, jednak ten nakazał zniszczyć most przez graniczną rzekę, by zatrzymać pościg. Starosty to nie zniechęciło i wpław próbował przekroczyć toń, krzycząc za monarchą: Najjaśniejszy panie, czemu uciekasz?
Kasztelan Tęczyński miał więcej szczęścia i złapał króla na rogatkach Pszczyny, gdzie próbował nakłonić go do powrotu. Henryk obiecał że powróci, jednak wpierw musi zabezpieczyć sytuację we Francji. Monarcha nie dotrzymał słowa i nigdy nie powrócił do kraju, pomimo kilku przypomnień i ustanowienia ostatecznego terminu na 12 maja 1575 roku. Henryk III został królem Francji już 30 maja 1574 roku i pozostał nim do swojej śmierci w 1589. Szlachta, nie potrafiąca zrozumieć takiego zachowania francuskiego królewicza, podjęła nową elekcję w 1576 roku. Co ciekawe, technicznie Henryka nigdy nie zdetronizowano, a sam król do końca życia nie tylko nie zrzekł się polskiej korony, ale również używał herbów Korony i Litwy.
Henryk,Walezy,Mem
Opublikowano Bez kategorii | Otagowano , , | Skomentuj

Cel: Eichmann – Sprawiedliwi z cienia

Starszy mężczyzna ostrożnie podszedł do kierowcy autobusu i, gdy pojazd stanął na przystanku, z uśmiechem pożegnał się z nim, po czym zszedł na chodnik. Gdy zamknęły się za nim drzwi, staruszek powoli odwrócił się i ruszył ku swemu domowi. Krocząc powoli, rozmyślał nad tym jak ciepła potrafi być argentyńska wiosna. Z zamyślenia wyrwał go młody mężczyzna, który zbliżał się do niego, od kiedy siwiejący pan pojawił się na przystanku. „Chwileczkę, proszę Pana” wypowiedziane po hiszpańsku wystarczyło, by zatrzymać seniora. Gdy młodzian zbliżył się na odległość ramienia, wydarzenia nabrały tempa. Uśmiech z jego twarzy zniknął, zastąpiony wyćwiczonym chwytem, którym napastnik zaczął podduszać napadniętego. Po chwili z pobliskiej alejki z piskiem opon wyjechał samochód, który gwałtownie zahamował przy nich. Tylne drzwi otworzyły się, a siwiejący i wciąż zdezorientowany mężczyzna został brutalnie usadowiony na siedzeniu. Gdy tylko zamachowiec zamknął za sobą drzwi, auto popędziło w tylko sobie znanym kierunku. Uprowadzony półsłówkami mówił, że to jakaś pomyłka, ale na twarzach współpasażerów znajdował jedynie skupienie. Oraz pogardę, gdy ich spojrzenia spotykały się. Założyli mu worek na głowę, upewniając się, że nie będą delikatni. W ich mniemaniu porwany nie zasługiwał na żadne względy. Był dla nich aniołem śmierci i żywym symbolem największej tragedii, jaka spotkała ich lud. Nazywał się Adolf Eichman i właśnie wyruszał w drogę ku sprawiedliwości.

Polowanie na twórców Holocaustu rozpoczęło się zaraz po wojnie. Zapewne najbardziej zdeterminowane w tym celu były żydowskie organizacje podziemne. W ramach Hagany (hebr. „obrona”), działającej od lat organizacji podziemnej mającej bronić Żydów w Palestynie, stworzono specjalny oddział pod nazwą Gmul (hebr. Odpłata), którego głównym celem miało być odnalezienie i eliminacja zbrodniarzy. Jednostka działał w pełnej konspiracji, krążąc po Europie, zdobywając informacje na temat całej gamy celów, dokonując egzekucji i porywając podejrzanych. Gdy w 1948 roku powstało i przez kolejne lata zdołało utrzymać się państwo Izrael (pod wodzą Dawida Ben Guriona, jednej z nielicznych osób znających prawdę o Gmul), jego wywiad zasilili konspiratorzy i egzekutorzy z wielu organizacji podziemnych, w tym Gmul. Choć ich głównym zadaniem były działania wywiadowcze i obrona państwa, tak wciąż poszukiwano zbrodniarzy, którzy zaszyli się gdzieś na świecie. Dla Żydów była to sprawa osobista.

Jednym z poszukiwanych był SS-Obersturmbannführer Adolf Otto Eichmann. Urodzony w 1906 roku swoją „przygodę” ze zbrodniczą ideologią spod znaku wiatraczka rozpoczął w 1932 roku, gdy zapisał się do partii, a rok później wszedł w skład jednej z pierwszych jednostek SS. W 1934 roku wstąpił do SD, gdzie ambitnego i inteligentnego człowieka przydzielono do zadań rozpracowywania organizacji masońskich i tzw. sekcji żydowskiej. Zabrał się do zadań z wielkim zapałem – nawiał kontakt z wieloma ruchami syjonistycznymi, odwiedził Egipt, Wielkiego Muftiego Jerozolimy, konsultował się z logistykami, sprawdzał chęć i możliwości przesiedlania Żydów do Palestyny lub na Madagaskar (które uważał za najsensowniejszy sposób pozbycia się Żydów z Europy), wyraził również wolę nauczenia się hebrajskiego (na co nie zgodzili się jego przełożeni). Nie było w tym jednak żadnej „fascynacji” czy „ciekawości”, a jedynie „rozpoznanie celu” – Eichmann chciał zostać „specjalistą” do spraw żydowskich w SD, tak jak zabójca rozpoznaje swoje ofiary. Działał kiedy tylko nadała się okazja – odpowiadał za wykonanie ustaw norymberskich w Austrii, po Nocy Kryształowej organizował obławy, zmuszając Żydów do tragicznej ucieczki z terenów opanowanych przez Rzeszę. Współpracował z psychopatami jak Reinhard Heydrich, „udoskonalając” mechanizm deportacji (określano go jako „eksperta od przemieszczania populacji”).

Był aktywnym uczestnikiem konferencji w Wannsee, gdzie mianowano go szefem akcji wysiedleńczej. Opracowane wówczas i później „mechanizmy” wprowadzał w życie z typową dla siebie precyzją, nadzorując przesiedlenia w całej okupowanej Europie, także na Węgrzech, które zostały zajęte przez Rzesze w 1944 roku. Wobec upadku Rzeszy, Eichmann zdołał ukryć swoją rodzinę i przez 5 lat żył dość spokojnie w Europie. Gdy alianckie służby złapały trop, były SS-man umknął z rodziną do Argentyny, poza zasięg wrogich wywiadów. Tak się przynajmniej zdawało.

W 1956 w Argentynie przypadkowo doszło do spotkania córki ocalałego z obozu śmierci Lotara Hermanna z synem Eichmanna. Dziewczyna poinformowała o tym mieszkającego we Frankfurcie ojca, ten zaś swojego znajomego, prokuratora generalnego Fritza Bauera. W 1957 prokurator informuje o tym Mossad, który w 1960 uzyskuje pewność co do miejsca pobytu i identyfikacji całej rodziny Eichmannów. Izraelski wywiad i kontrwywiad (Mossad i Shin Bet) przerzuciły na przełomie kwietnia i maja do Buenos Aires zespół pod dowództwem Rafiego Eitana, który miał pochwycić cel. Akcja z 11 maja 1960, pod dowództwem Piotra Malkina, udała się w pełni, udało się umknąć służbom Argentyny.

9 dniach przesłuchań i uzyskaniu potwierdzenia od porwanego jego tożsamości (prowokacyjnie podawano wyższy numer partyjny, 45381 zamiast 45326, niż posiadał Eichmann, czego dumny i pedantyczny SS-man nie mógł znieść i podał swój prawdziwy numer) więźnia przewieziono do Izraela. 11 kwietnia 1961 roku rozpoczął się historyczny proces zbrodniarza, w trakcie którego Adolf nie okazał skruchy czy stwierdzenia, że zrobił coś złego. Został uznany zbrodni ludobójstwa, skazany na śmierć i powieszony w nocy z 31 maja na 1 czerwca 1962 roku. Jego ciało skremowano i rozrzucono nad wodami międzynarodowymi.

 

Mossad, Game of Throne, Eichmann

Opublikowano Bez kategorii | Otagowano , | Skomentuj

Pancerna Legenda Polskiego Srebrnego Ekranu

Na łąkach kaczeńce, a na niebie wiatr, a my na wojence oglądamy świat. Na łąki wrócimy, tylko załatwimy parę ważnych spraw. Może nie ci sami, wrócimy do mamy i do szkolnych ław. 

Deszcze niespokojne potargały sad, a my na tej wojnie ładnych parę lat. Do domu wrócimy, w piecu napalimy, nakarmimy psa. Przed nocą zdążymy, tylko zwyciężymy, bo to ważna gra!

Na niebie obłoki, po wsiach pełno bzu, gdzież ten świat daleki, pełen dobrych snów! Powrócimy wierni my czterej pancerni, „Rudy” i nasz pies. My czterej pancerni powrócimy wierni, po wiosenny bez!

Ballada o Pancernych”, utwór Edmunda Fettinga, będąc samą w sobie bardzo melodyjnym i melancholijnym utworem, w Polsce pamiętana jest przede wszystkim jako piosenka rozpoczynająca i przenikająca wszystkie odcinki jednego z najsłynniejszych polskich seriali – „Czterej Pancerni i Pies”. Kręcony pod reżyserskim nadzorem Konrada Nałęckiego w latach 1966-1970 stał się, na skromne, demoludowe warunki, prawdziwym hitem, który do dziś wspominany jest ciepło w wielu polskich domach, a który swoją premierę miał 9 maja 1966 roku.

Fabuła została oparta na powieści Janusza Przymanowskiego, którego to obsadzono w roli scenarzysty na planie filmowym. Historia serialowa podzielona została na 3 serie i została rozszerzona względem literackiego oryginału o dodatkowe wątki (chociażby historia kapitana Pawłowa), składając się ostatecznie na 21 odcinków. Historia, całkowicie fikcyjna, była luźno inspirowana wydarzeniami historycznymi i szlakiem bojowym 1 Brygady Pancernej (1943-1945), mając na celu przede wszystkim pokazanie niezbitego męstwa i braterstwa sił radzieckich, niemal na każdym kroku przerysowując rzeczywistość i kreując wizję sympatycznych sowietów (nie bez powodu nawet w polskiej załodze znalazł się wąsaty Gruzin). Nie pomagały temu rekwizyty i wykorzystane pojazdy oraz broń, z których na swoim miejscu znajdował się chyba jedynie sławny „Rudy”, a i on nie uniknął błędów poznawczych – T-34/85 zaczął być produkowany i wdrażany do linii w 1944 roku, ale nasi bohaterowie pędzą na tej maszynie już rok wcześniej.

Niezgodności historyczne, braki w scenografii oraz naciąganą fabułę ratowali jednak aktorzy – w serialu swoje bezsprzecznie wybitne role odegrali tacy polscy aktorzy jak Roman Wilhelmi, Franciszek Pieczka, Janusz Gajos, Włodzimierz Press, Wiesław Gołas oraz Witold Pyrkosz. To właśnie ich kreacje, to jak żywo i z jakim poświęceniem grali, a właściwie byli, swoje postacie zapewniło serialowi tak wielkie powodzenie i pewne miejsce w polskim kanonie serialowych legend. Jeśli zaś, jak do dziś utrzymują zwolennicy serialu, przymknie się oko na elementy historyczne i fabułę, a podejdzie do seansu jak do serialu przygodowego, tak można tu spokojnie znaleźć wiele przyjemnych odcinków.

Na przygodach załogi wychowały się całe pokolenia, a obsada, zwierzaki (bowiem rolę Szarika odgrywały aż 3 psy) oraz sam czołg zyskały miano celebrytów, także za granicą. Po serialu pozostało wiele pamiątek, z których chyba najważniejszą jest specjalistyczny wariant T-34/85 z odspawanymi fragmentami kadłuba i wieży, w którym kręcono kluczowe sceny serialu, a który stoi dziś w Muzeum Broni Pancernej w Poznaniu. Co ciekawe, pojawiły się kilkukrotnie pomysły przerobienia serialu i nagrania go od nowa, jednak koncepcja ta nie znalazła poparcia, będąc krytykowaną zarówno przez zwolenników, jak i przeciwników oryginału. Ograniczono się więc do koloryzacji odcinków, której wyniki dostępne są w sieci.

 

CzterejPancerni, CallOfDuty

 

Opublikowano Bez kategorii | Otagowano , | Skomentuj

Coca-Cola – Narodziny Legendy

Na zapleczu apteki, w przyzwoicie wyposażonej pracowni chemicznej, brodaty mężczyzna przysiadł w końcu na krześle i oparł się o stół. Był widocznie zmęczony. Na blacie można było dostrzec moździerz, liście, przyprawy, małe orzeszki, kilka dzbanków oraz notes, który właśnie otworzył właściciel. Wziął ołówek i w wierszu przy dacie „8 maja 1886 roku” zapisał nową mieszankę wraz z gramaturą. Ilość zapisanych stron wskazywała, że pracował intensywnie od dość dawna. Po upewnieniu się, że wszystkie dane są na swoim miejscu, zamknął zeszyt i odłożył go na bok, sięgając przy tym po kubek, w którym czekał przygotowany wywar. Zbliżył go do ust, jednak zamiast spróbować, powąchał. Zapach, bardzo delikatny, nie przeszkadzał, nie dominował ani nie był agresywny. Dobry znak. Jeszcze jedno spojrzenie na naczynie, po czym otoczone czarnym zarostem usta wzięły łyk. Miłe zaskoczenie – smak był bardzo przyzwoity, a po niedługiej chwili zaczął czuć odprężenie i poprawił mu się humor. Efekt był lepszy niż zakładał. John S. Pemberton wiedział, że właśnie odnalazł swój klucz do bogactwa i sławy.

Historia Coca-Coli jest nierozerwalnie związana z wynalazcą pierwszej mieszanki. Farmaceuta z Atlanty dokonał tego częściowo dzięki przeświadczeniu, że kokaina (od której uzależnił się w czasie swojej służby w wojnie secesyjnej) ma świetny wpływ na jego zdrowie i samopoczucie. Wobec tego próbował stworzyć napój, który będzie miał w sobie błogosławieństwa wesołych liści oraz będzie sprawiał przyjemność pijącemu. Uzupełnieniem dla liści okazały się orzechy kola. Choć pierwotnie chciał sprzedawać napój jako wino podobny (próbując skorzystać na ograniczeniach prohibicyjnych lat 80), ostatecznie przeszedł na napój oparty na mieszance i wodzie gazowanej. Pemberton sprzedawał napój jako zdrowy, leczący z nerwicy, impotencji, bólów głowy, poprawiający samopoczucie i skupienie.

W pierwszych latach „Coca-Cola” nie przynosiła oczekiwanych zysków, a wręcz była nierentowna. Pemberton okazał się dużo lepszym chemikiem, niż marketingowcem i biznesmanem. Zmarł w 1888 roku, nie doczekawszy się rozkwitu jego pomysłu. Jego syn, Charley, niestety również popadł w uzależnienie (od opium), przez co dość łatwo stracił panowanie nad nową jednostką prawną czyli  „The Coca-Cola Company”. Władzę zdobył zaś rekin biznesu – Asa Candler. Jego prowadzenie było skuteczne i bezwzględne, a rosnąc popularność pozwoliła mu w 1893 roku zarejestrować Coca-Cole jako oficjalną markę.

W miarę rozrostu zasięgów i ilości zainteresowanych zmieniono skład na właściwy, który do dziś pozostaje ścisłą tajemnicą handlową (pewnym jest, że usunięto wyciąg z liści koki). Nim umarł (w 1919) Candler zbudował solidne fundamenty dla nowego giganta na rynku, między innymi znacznie ułatwiając jego dostępność – pozwalał na rozlewanie napoju do butelek po symbolicznych kwotach. Ryzyko opłaciło się – zyski w 1912 roku osiągnęły poziom 50 mln. Dolarów, a Coca-Cola powoli stawała się światowym hitem. Po śmierci Candlera baronami ulubionego gazowanego napoju Mikołaja została rodzina Woodruffów. Ci, będąc bankierami, dalej budowali potęgę marki, która po drugiej wojnie światowej stała się jednym z symboli potęgi USA, a przy tym jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek w historii. Coca-Cola stawała się lodołamaczem na odległe rynki (np. Rynek komunistycznych Chin) czy też wyzwalaczem kreatywności – niemożliwość otrzymywania dostaw napoju sprawiły, że w III Rzeszy stworzono jego zastępstwo – Fante (którą dziś produkuje „The Coca-Cola Company”).

Dziś rodzajów napoju jest już niemal kilkadziesiąt, płyn dostępny jest tak w puszkach, jak i butelkach, zatrudniając rzesze pracowników na całym świecie i przynosząc zyski liczone w miliardach dolarów.

CocaCola,Mem

 

Opublikowano Bez kategorii | Otagowano | Skomentuj

Wielki Kościół Upada

7 maja 558 roku był dżdżystym dniem. Mieszkańcy Konstantynopola jak tylko mogli starali się unikać wychodzenia na zewnątrz, by uniknąć zmycia przez ścianę wody. Jednak poza wilgocią i rzekami z nieba nic nie wybijało się ponad normalny dzień. Jednak nagle, bez ostrzeżenia, ziemia zaczęła drżeć. Ludzie w przerażeniu przyglądali się jak pajęczyny pęknięć rozprzestrzeniają się po murach i drogach, zaś zwierzęta ryczą w panice. Całość tego pandemonium kończy się po mniej więcej trzech minutach, gdy świat wraca do ciszy, jakby natura udawała, że nic się nie stało. Ludzie wybiegali szybko z budynków, jakby zapominając o niebiańskim natrysku – trzeba było ocenić straty, a i mało kto chciał ryzykować zawalenie się sufitu na głowę. Straty były niewielkie i sytuacja zaczęła wracać do normy. Wtem miasto rozerwał straszliwy huk. Ku zaskoczeniu wszystkich nie był to ponowny wstrząs, lecz dźwięk dochodzący gdzieś z miasta. Mieszkańcy obracali się chaotycznie, próbując znaleźć źródło. W końcu orientowali się – zniknęła wielka kopuła. Hagia Sophia straciła swoją koronę.

Kościół Mądrości Bożej został powołany do życia już w 360 roku, jednak swoją właściwą światłość osiągnął w 537, za panowania cesarza Justyniana I Wielkiego, który odbudował przybytek po powstaniu Nike. Gargantuiczna jak na swoje czasy budowla budziła podziw i zazdrość całego świata, będąc miejscem docelowym pielgrzymek, katedrą patriarszą i miejscem bezpośrednio związanym z sercem Bizancjum, bowiem to w niej koronowano kolejnych cesarzy.

Niestety, budynek nawiedzały cyklicznie różne nieszczęścia – pożary, zawalenia czy kruszenie się fundamentów zdarzały się wielokrotnie na przestrzeni wieków. Zdecydowanie najstraszniejszym było tragiczne trzęsienie ziemi, w wyniku którego ogromna kopuła, wieńcząca cały projekt, zawaliła się do środka budynku. Jednak dzięki interwencji władz i pomocy mieszkańców, którzy widzieli w tym symbol miasta, element jego duszy. Nie był to niestety ostatni raz, kiedy kopuła runęła na wskutek działań tektonicznych.

Dzieje świątyni łączą się z dziejami miasta – gdy Konstantynopol uległ Turkom Osmańskim w 1453 roku, Wielki Kościół został zamieniony w Wielki Meczet. Nie zniszczyli jednak chrześcijańskich korzeni świątyni, a uszanowali je, zakrywając bezcenne mozaiki, by nie prowokować nikogo. W XVI wieku rozbudowali jeszcze świątynie o potężne murowane minarety, które są dziś nieodłącznym elementem wyglądu świątyni.

 

HagiaSophia,Mem

Opublikowano Bez kategorii | Otagowano , | Skomentuj