Cel – zniszczyć tamy!

Słońce skryło się za horyzontem, gdy na lotnisku Scampton 19 załóg szykowało się do szaleńczej misji. Czternaście maszyn już grzało silniki, a kolejne pięć było skrupulatnie sprawdzane przez służbę naziemną. W końcu, o 21:26 ryk czterech motorów pierwszego Lancastera wybija się ponad zwyczajowy zgiełk, a maszyna kapitana RAF Normana Barlowa odrywa się od ziemi. Zaraz za nim w ciemność lecą kolejne bombowce, zaś każdy niesie pod brzuchem niezwykłą, beczkowato wyglądającą broń. Ich misja będzie niepodobna do czegokolwiek co do tej pory dokonano. Jest 16 maja 1943 roku.
Wobec odepchnięcia zagrożenia inwazji od wysp brytyjskich w 1940 roku i przystąpieniu USA do wojny w Europie rok później, RAF mógł skoncentrować się na powietrznej kampanii, która miała wyrwać serce III Rzeszy. Powietrzna bitwa nad Niemcami, rozpoczęta ze wsparciem Amerykanów rok wcześniej, w 1943 roku narastała, wkraczając w najbardziej wyniszczającą fazę. Alianci próbowali na najróżniejsze sposoby osłabić możliwości wydobywcze, przetwórcze i logistyczne przeciwnika, mogąc dokonywać tego jedynie bronią lotniczą.
Najważniejszym i najintensywniej atakowanym obszarem było Zagłębie Ruhry, przemysłowe centrum Niemiec. Poza konwencjonalnym uderzaniem w zakłady przemysłowe i drogi, brytyjskie dowództwo już przed wojną starało opracować się sposób zniszczenia infrastruktury energetycznej regionu, bez której przemysł zostałby sparaliżowany. Wobec takiego doboru celów pod lupę wzięto możliwość zniszczenia wielkich zapór wodnych na zbiornikach Möhne i Edersee oraz rzece Sorpe. Ich zniszczenie nie tylko pozwoliłoby zadać cios infrastrukturze elektrycznej Zagłębia, ale również mogły odciąć region od dostaw wody pitnej oraz rozregulować żeglugę rzeczną.
Zgadzano się, że atak wart jest ryzyka, ale tutaj pojawiały się „schody” – tamy były względnie małymi i bardzo dobrze bronionymi celami. Atak konwencjonalnymi bombami w locie poziomym musiałby być niezwykle precyzyjny, by zadać zniszczenia wystarczające do rozerwania tam, co wobec obrony przeciw lotniczej i niskiej precyzji bombardowań (zwłaszcza nocnych, preferowanych przez RAF) było właściwie nieosiągalne. Myślano o użyciu potężnych bomb Tallboy i Grand Slam (kolejno 5340 kg i 9979 kg), których ogromna moc niszcząca wystarczyłaby nawet gdyby pilot nie trafił bezpośrednio. Jednakże problem polegał na tym, że RAF nie posiadał jeszcze maszyny zdolnej do teoretycznego (bowiem same pociski jeszcze nie istniały) przeniesienia tak ciężkich bomb nad terytorium Niemiec. Wykonalnym byłoby, i dawało dużo większe szanse, uderzenie w hydroelektrownie poniżej linii wody np. Torpedami, jednak Niemcy zabezpieczali je specjalistycznymi sieciami. Rozwiązanie opracował ojciec wspomnianych wcześniej ogromnych pocisków – Barnes Wallis. Opracował on specjalną, walcowatą bombę (a właściwie ogromną bombę głębinową) o masie 4100 kg. oraz „wyrzutnie”, która przed uwolnieniem pocisku rozkręcała go do prędkości 500 obr./min. Taki pocisk, zrzucony na wysokości dokładnie 18 m nad taflą wody przy prędkości 390 km/h, miał móc, odbijając się niczym rzucony na wodę kamień, pokonać dystans do tamy, przeskakując nad sieciami, po czym opaść i eksplodować głęboko pod powierzchnią wody.
Plan wydawał się szalony, ale testy wykazały, że jest wykonalny. Do tego celu specjalnie zmodyfikowano Lancastera, montując mu pod brzuchem wyrzutnie oraz dwa reflektory, których światło miało zbiegać się gdy samolot leciał na wysokości 18 m, dając załodze możliwość korekt. Do zadania wybrano lotników z 617 dywizjonu bombowego, którym przewodzić miał podpułkownik Guy Gibson, operacja zyskała zaś kryptonim „Chastise”.
Nalot podzielono na trzy fale, z czego dwie pierwsze wystartowały zaraz po sobie, rozdzielając się i lecąc do celu od od strony Holandii oraz Belgii. Operacja nie poszła zgodnie z planem – pierwsze trzy samoloty zostały wyłączone z akcji gdy ledwo osiągnięto brzeg okupowanej Holandii (z drugiej fali, lecącej tym szlakiem, tylko jeden samolot zdołał dolecieć do celu). Bombowce musiały lecieć nisko i szybko, by uniknąć wykrycia i by nie wykonywać poważnych korekt tuż przed celem. O ile udało się uzyskać element zaskoczenia, to naraziło to maszyny i załogi na ostrzał z ziemi, a także różnego rodzaju przeszkody (dwa bombowce, w tym ten kapitana Barlowa, zostały utracone przez wlecenie w linie elektroenergetyczną). Ataku na tamy dokonało ostatecznie 10 z 19 wysłanych samolotów. Nadludzki wysiłek, poświęcenie i umiejętności załóg pozwoliły na zniszczenie tam Möhne i Edersee, zaś tama na Sorpe została lekko uszkodzona. Cena sukcesu była wysoka – utracono 8 z 19 samolotów oraz 53 ze 133 lotników. Wynik nalotu, poza istotnym poprawieniem morale, jest trudny do oszacowania – bezpośrednio w nalocie zginąć miało 1294 osób w tym 749 robotników przymusowych i jeńców. Uszkodzenia po ataku naprawiono do września, zaś tragicznym niedociągnięciem okazało się niezniszczenie zapory na Sorpe, której eliminacja mogła, w opinii Alberta Speera, na wiele miesięcy wyłączyć dużą część Zagłębia. 617 dywizjon (który po ataku zyskał miano „Dambusters”) wyspecjalizował się w chirurgicznych atakach ciężkimi bombami, w przyszłości biorąc udział w polowaniu na pancernik „Tirpiz”.
n9PYnVX.420.mem
Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *